Wszelkie prawa zastrzeżone! Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie zdjęć bez zgody autora zabronione.

10 sty 2013

Zawody. Task I - IV

Zawody rozkręciły się na całego. Za nami już oficjalny dzień treningowy oraz cztery dni konkurencji. Jesteśmy tu od 8 dni i pogoda zdecydowanie pozytywnie nas zaskakuje. Nie było jeszcze dnia bez dokręcania chmur i kilku godzin w powietrzu. Warunki zdecydowanie wymagające. Bardzo silna termika, podstawy na 800-1000 metrach nad start, a w wielu miejscach niecałe 500 m nad gruntem, silnie rozbudowane chmury, trudny teren. Tutaj do latania najlepszym sprzętem jest myślenie. Bardzo łatwo spaść i oglądać przelatujących zawodników nad głową. Tego właśnie szukałem- miejsca, z którego przywiozę nowe różniące się od Europejskich doświadczenia.



Dotarło łącznie 120 pilotów reprezentujących 25 państw. Poziom pilotów zdecydowanie odbiega od tego, który widziałem na innych zawodach. Najlepszy pilot pierwszej konkurencji mimo, że pochodzi z odległej i zimnej Norwegii wylatał tutaj już ponad 1500 h, natomiast zwycięzca trzeciej- Chorwat jest z Meksykanką. Mieszkają pół roku w Europie i pół w Meksyku oczywiście terminy zależne od trwania sezonu lotnego.







Task I- 81,6 km
Dzień bardzo dobry termicznie, lecz rozbudowujące się chmury rzucając cień skutecznie sprowadzały na Ziemię pilotów. To też spotkało mnie. Zdecydowanie przedobrzyłem i liczyłem, że uda mi się zabrać w górę z „dupy” tak jak to miało miejsce w dniach treningu. Niestety. Na metę doleciały 22 osoby, ja siadłem przed przedostatnim punktem na 43 pozycji po 60,43 km. W tym tasku klasę pokazał Robert, przelatując mi nad głową pod samą podstawą chmury.




Task II -74,6 km
Pełne pokrycie nieba. Trasa wyjątkowo trudna. Warunki jakie uwielbiam. Rzeźbienie po skałach i wybieranie minimalnych noszeń. W przeciągu kilku minut byłem już za samą czołówką, później nawet udało mi się ich przegonić i znaleźć piękną chmurę zbudowaną na szczycie góry stworzoną przez konwergencyjne ruchy. Piękny lot przy szczycie chmury w ciągłym noszeniu. Niestety tym razem bariera była nie na możliwości mojego sprzętu. Z tak małej wysokości nie miałem szansy przeskoczyć na sąsiednią górę mimo że dwukrotnie siedziałem przy samej podstawie chmur. Zaledwie 20 metrów przekroczyłem minimalny dystans. Do mety nikomu nie udało się dolecieć.










Task III- 56,4 km
Dzień zaczął się od czystego nieba. Piękne cumuluski zaczęły wychodzić po godzinie 10. Tego dnia każdy czuł, że nie liczy się utrzymanie w powietrzu tylko prędkość. Dokręcanie podstaw chmur w silnych noszeniach, dociskanie speeda i mijanie konkurentów. Na ostatnim punkcie odległym o ponad 20 km była jedna wielka walka. Dla oszczędności czasu nie dokręciłem chmury skacząc przez dolinę. Mało brakowało, a skończyło by się to lądowaniem. Wiszę przy samych koronach drzew na zawietrznej 100 metrowego wulkanu. Jest strasznie turbulentnie, ale wiem, że tutaj musi się coś oderwać. Nad głową przelatuje mi kilka osób, które przed chwilą zostawiłem pod chmurą. Wariometr zaczyna delikatnie pikać pokazując 0,5 m/s do góry. Trzymam się przy tym i szukam w pobliżu czegoś mocniejszego. Jest! 3, 4, 5 m/s, doganiam Roberta i piątkę innych osób krążących w słabszym noszeniu. Gdy oni wlatują w mój komin ja na pełnym speedzie lecę w szarych kłaczkach pod samą podstawą skacząc od chmury do chmury praktycznie nie tracąc wysokości. Już praktycznie mam dolot do mety. Lecz czy 17 km przez zawietrzną opadającego płaskowyżu i dalej 4 km nad lustrem jeziora nie skończy się nie dolotem do mety? „Strzeżonego pan Bóg strzeże”. Kręcę w kolejnym noszeniu. Stabilne 2,5 m/s. Pod nogami przelatuje mi trzech pilotów na speedzie w drodze do mety. Jeden z nich na wyczynowym skrzydle pomachał mi radośnie i puścił się w długi dolot. Po 300 metrach stało się to czego się spodziewałem. Jak kowadło w duszeniach poszedł w dół, a razem z nim jego dwóch kolegów. Nie zrobili nawet połowy odcinka. Pod moimi nogami zaczyna kręcić Robert. Widział co się stało. Robię trochę wysokości i rzucam się do mety. Początkowo opadam z prędkością 2-2,5m/s. Po kilku kilometrach opadanie maleje. Dociskam połowę speeda, nad jeziorem już mogę sobie pozwolić na pełną prędkość przy największym opadaniu. Dolatuję do ostatniego cylindra i lądują na mecie, a za mną 5 minut Robert. Czas dobry, meta zrobiona czego chcieć więcej? ;)

Task IV- 80,2 km
Rano silna inwersja termiczna w dolinach. Na niebie żadnej chmury. Nawet liczący ponad 4700 m n.p.m. wulkan był odsłonięty. Dopiero teraz widać jaki jest ogromny! Nie zapowiada się łatwe latanie. Dzisiaj trzeba się trzymać gór bo tylko tam będą normalne noszenia. Okno startowe otworzone o 11:00, Powoli zaczynamy startować by o 13:45 ruszyć spod chmur wszyscy razem na wyścig. Pierwszym punktem są oddalone o kilkanaście kilometrów anteny na skraju płaskowyżu. Lecę wolno, ale trzymam bardzo dużą wysokość. I dobrze- co chwilę ktoś w dole ląduje. Anteny poszły wyjątkowo gładko. Wracając nabieram ponownie wysokość i skaczę na płaskowyż na „Cukrowy szczyt”. Ktoś już na dole kręci więc tylko wpadam w komin i kręcę jak najwyżej. Dochodzę do ponad 3400m i uciekam dalej. Powstają pierwsze chmury. Lecę w kierunku kolejnego punktu „Monarca”. Miejsce znane w występowania pięknych motyli (których jeszcze nie spotkałem w powietrzu) no i oczywiście pięknej konwergencji. Wiatr z dwóch dolin w tym miejscy na siebie nachodzi tworząc strefę pięknych noszeń na odległości kilku kilometrów, a powstające tu największe chmury w okolicy zasysając pozwalają lecieć bez opadania na pełnej belce speeda. Tutaj lecę pod podstawą chmury na ponad 3600m ledwo widząc spod kłaczków Ziemię. Jest jak na razie dobrze mimo że na dole padają dziesiątki pilotów. Kolejny punkt pod wiatr, do którego ledwo się przebijam. Jak to mówi Robert „Rzeź niewiniątek”. Gdzie się tylko spojrzy leży paralotnia. Do końca wyścigu (17:00) zaledwie pół godziny i 1,5h do zachodu słońca. Wybieram trasę inną niż wszyscy. Bardziej ryzykowną (większe szanse na lądowanie) ale krótszą. Lecimy w czwórkę. Dokręcamy się w noszeniu i lecimy dalej. Już na przeskoku dwie osoby spadły do gleby. Lecimy w dwójkę. Noszenie nie przekracza 1m/s. Nie odpuszczam i nabieram dalej wysokości. Kolega wyskakuje z komina lądując po 2 kilometrach. Robię jeszcze 150 metrów i skaczę dalej. Słońce niziutko, a ja kręcę następne noszenie. 5 minut do końca wyścigu. Rzucam się i lecę jak najdalej. Warto było. Do mety dotarło 8 osób. Ja doleciałem na 27 pozycji i 1 w klasie sport!. Wreszcie się udało!
Wskoczyłem na 35 miejsce w klasyfikacji generalnej. Wszystko zależy teraz od dwóch następnych dni.


4 sty 2013

Meksyk dzień III Trening

Meksyk dzień III 3.01.13


Dzisiaj wreszcie przyszedł dzień na latanie. Podobno wczorajsza ulewa była ewenementem i ludzie latający tu od 14 sezonów nie widzieli takich opadów. W nocy czyste niebo, lecz rano całkowicie się zaciągnęło altocumulusem. Złapaliśmy paralotniarza z Węgier i razem wynajęliśmy taksówkę na start. Jakieś 30 km przez góry za 150peso od kursu. Po drodze pojawia się kilka pierwszych cumulusów.
Doskonale przygotowane startowisko na piaszczystym wzniesieniu. Do startu w kolejce czeka kilkadziesiąt osób lecz idzie to bardzo sprawnie. Około 11 czasu miejscowego pierwsi zaczynają kręcić słabe noszenia. Razem z Robertem startujemy pół godziny później i doganiamy w kominie całą ekipę. Każdy kręci jak chce, a w powietrzu jest straszny tłok. W kilka osób rozgoniliśmy z komina problematyczne elementy i dokręciliśmy się do podstawy chmur ;)

Robert z "Zębem" lub jak kto woli z "Jajkiem"






Zdziwiony byłem, że po dokręceniu podstawy wszyscy pouciekali nad lasy i zostałem sam z Robertem. Okazało się, że podobno nad skałami, nad którymi lataliśmy wszystkich tak torbiło, że woleli uciec.
Polsce i już tu na miejscu straszyli nas, że są bardzo silne turbulentne noszenia- po pierwszym dniu byłem w szoku, że takie przyjemne kominy tutaj są ;). Podstawa chmur zaczynała się na 2800 do 3200 zależnie od miejsca. Zazwyczaj dokręcając się do 3 tys zaczynały wychodzić dookoła kłaczki 100-200 metrów pod nogami. Widok genialny. Był to znak, że trzeba uciekać. W przeciągu 10 sekund ludzie błądzili głęboko wewnątrz chmury, a na jej skraju w zamgleniu można było dociągnąć jeszcze trochę w górę.



Valle z 3200m n.p.m.




Rio? ;)


Pobujałem się 4 godziny 20 minut, dokręciłem przynajmniej kilkanaście chmur, skrobałem stabilem po skałach, kręciłem przy samej glebie i nie miałem wrażenia, że było zbyt „ostro” mimo że Robert, kilka razy nie widział czy zamykać oczy czy szukać gdzie mu glajt uciekł ;)
Lądowanie na lądowisku w Valle de Bravo. Tutaj już tandemy, motorówka wyciągająca acro pilotów (cuda robili!), dzieciaki uczące się stawiać glajta, no i masa łodzi i stateczków turystycznych.


Pierwszy raz w powietrzu się tak spaliłem słońcem w tak krótkim czasie. Jednak bez silnego kremu nie da rady ;)

 Lot na XCC

Icepeak 6

Centrum Valle de Bravo








3 sty 2013

Meksyk Dzień I i II

Dzień I, 01.01.2013


Tak się bawi DS 11! ;)
Po sylwestrowej nocy wskakuję do pociągu o 8:04 z Torunia Głównego do Warszawy. Mam cały przedział dla siebie, pustki w pociągu. Od czasu do czasu o ściany korytarza obija się ktoś zmęczony sylwestrem w drodze do toalety. W Warszawie odbiera mnie Michał z Karoliną zabierając na obiad i podrzucając pod drzwi portu na Okęciu. Tam Spotykam się z Robertem z którym wspólnie jedziemy na zawody.
Pojawia się problem- serwis w jakim kupiliśmy bilety zamiast podstawić nam Alitalie zmienił na Air One. Trudno. Przechodzimy odprawę i o 15:30 odlatujemy do Wenecji na Marco Polo. Tutaj prawie 3 godziny na przesiadkę. Tym razem zamiast Alitalii mamy Air France no ale cóż, przynajmniej wpuścili nas na pokład. W Paryżu mamy 45 minut na przesiadkę. W biegu zmieniamy terminale, odprawiamy się i o 23:30 wchodzimy rękawem na pokład samolotu. I tym razem sprzedawca naszych biletów się postarał o atrakcje- zamiast Alitalią lecimy Aero Mexico. Pierwszy raz widziałem tak stary samolot. Tak długo się rozpędzał, że przez chwilę myślałem, że pasa zabraknie. Wielkie drżące skrzydła, komputer do oglądania filmów z Win 95', w środku 7 rzędów foteli. Większość pasażerów to Meksykańscy. Dwa rzędy przed nami siedział Zorro, po mojej lewej sierżant Gonzales. Koło Roberta siedziała jakaś Seniorita, ale pilnował ją sam Lucky Luke!. Trasa niesamowicie długa. Przez północy Atlantyk, Toronto, Wielkie Jeziora, Atlantę na wschodzie, Nowy Orlean i zatokę Meksykańską dostajemy się po prawie 14 godzinach do Mexico City. Przynajmniej się dobrze najedliśmy i napiliśmy na pokładzie. Lądowanie po 5 rano czasu miejscowego.

Dzień II 02.01.2013
Na lotnisku w Mexico zaczęło się od problemów. Nie możemy wypłacić pieniędzy z bankomatu. Biegamy po całym terminalu zmieniając bankomaty. No i stało się. Jeden z nich nie wydał Robertowi karty. By było ciekawiej banki i ich infolinie otwarte od 10:00. Tracimy blisko 4 godziny siedząc na lotnisku w smrodzie odchodów z toalet. Finalnie nie odzyskując karty. Kupujemy sobie Meksykańskie karty SIM za 200 peso i biegniemy w kierunku metra. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że określenie „ale Meksyk!” nie wzięło się z przypadku. Bród, nieład architektoniczny, smród moczu i zgniłe resztki jedzenia porozrzucane po ulicach. Na krzyżówkach policja ubrana jak nasz GROM- karabiny, kamizelki kuloodporne, na policyjnych radiowozach statywy na CKM. Zresztą tak samo wygląda ochrona w całym mieście.






Metro w Mexico City!


Dostajemy się do stacji Opservatorio gdzie znajduje się ogromny dworzec autobusowy. Pierwsze co robimy to idziemy w kierunku barów. Mają tu trochę miejscowego jedzenia. Mięsa w sosach, warzywa, papryczki, pasty awokado, kurczaki smażone z piórami, sosy z fasolą. Z pomocą jednego z miejscowych robimy zakup zapiekanej bułki z tymi „wynalazkami”. Kanapka przechodziła przez ręce trzech pracujących tam kobiet. Każda z nich wepchnęła coś do środka palcami, zapiekły i z radością dały nam na plastikowym talerzyku. Jak na moje to rewelacja ;)




;)

Podchodzimy do kasy biletowej. Trzech sprzedających tam kobiet pilnuje gościu z „obrzynem” z wielkim pasem na nabojem przewieszonym przez ramię. Kupujemy bilet do Valle de Bravo- miejsca naszego pobytu i biura zawodów. Bilet za 124 pesos. Tanio nie jest ale kawał drogi przez góry nim pokonujemy. Co ciekawego podczas drogi? Liczyłem na to, że kaktusy będą lecz oprócz opuncji, agawy i juki nic ciekawego nie widzieliśmy. Trochę śmieci, w miastach wszystko z betonu, budynki, drogi, mosty, chodniki zrobione z niezłą fantazją i abstrakcją. Największe wrażenie- czerwone ciężarówki Coca-Coli jak z przedświątecznych reklam, z kolei największym szokiem było dla mnie wulkan Nevado de Toluca. Mimo, że ma 4700 m n.p.m. wygląda jak pagór. Przestałem się dziwić jak na GPS zobaczyłem, że oglądam go z drogi na prawie 3300 ;)

Wulkan Nevado de Toluca 4,680m n.p.m.
Valle de Bravo. Miasto typowo turystyczne, z bardzo rozwiniętą turystyką paralotniową. Tutaj szukamy pokoju do wynajęcia. Jak się okazało trafiliśmy w najgorszy okres- święta, Sylwester i 6 stycznia Dia de Los Reyas- Dzień Objawienia Pańskiego. Zjechało się tutaj pół Mexico City. Ceny kosmiczne, wszędzie brak miejsc. Przestaliśmy się łudzić, że znajdziemy coś za 5 dolarów za noc- paralotniarze bili się już o 20 dolców za noc. Po całym dniu szukania nie znaleźliśmy nic taniego. Wynajęcie pokoju na 20 dni za 2 osoby 6000 peso... Koszmar, ale nie było już innego wyjścia.

Valle de Bravo




1 MXN- 0,24 PLN

7 godzin przesunięcia czasu robi swoje. Nie mogę spać, a tu jeszcze noc... ;)