Wszelkie prawa zastrzeżone! Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie zdjęć bez zgody autora zabronione.

25 lip 2013

Nowy rekord "krawężnika"

Gdy zaczynałem swoją przygodę z paralotniarstwem w klasie maturalnej (2007) mieszkałem jeszcze pod Kwidzynem. Moim mentorem i guru był przede wszystkim Witek. Mieszkał w Kwidzynie i zabierał mnie na latanie na nadwiślane klify opowiadając liczne historie dotyczące paralotniarstwa. Od samego początku, mimo, że dużo czasu spędzałem w górach właśnie te kilkudziesięciometrowe zbocza wzbudzały moje zainteresowanie. Usłyszałem od Witka o kilku udanych próbach „odejścia” na przelot i chyba zrozumiałem, o co tak naprawdę chodzi z tymi „krawężnikami”. Droga nie była łatwa, ale już w 2009 roku udało mi się po raz pierwszy wykręcić w Nowem. Były to dwa przeloty 14,23 km i po zaledwie pięciu dniach 25,13 km. No i zaczęło się…Od tego momentu coraz częściej już nawet po kilka razy w sezonie „urywałem się na przelot”.

Na szczęście walczyć ze sobą już nie musimy, ale w głębi wielu z nas siedzi nadal zwierzęca chęć rywalizacji no i przekraczania własnych barier. Ludzie mają różne cele związane z samorealizacją i rywalizacją. Zaczyna się od bójek w piaskownicy, ocen w szkole po stanowiska w pracy. Musimy być w czymś najlepsi. Tak też działa to u latających. Kto z Was paralotniarze nie cieszy się jak lata wyżej, szybciej, czy obleci kumpla o kilka kilometrów?

Pierwsze kilkukilometrowe przeloty z naszych górek zapoczątkowano już prawdopodobnie, w 2004, ale najdłuższe przeloty rozpoczęły się w 2008 roku, a coraz to nowsi piloci „poprawiali” rekordy. W marcu 2008 Bartek Świątkowski poleciał 46,2 z Nowych Marz. W czerwcu tego roku został przebity lotem Ś.P. Wojtka Siudka o długości 55,6 km z Wiąga. Dopiero granica ta została przekroczona w maju 2012 przez Karola Prokoryma w locie o długości 63,9 km z Nowych Marz. Tym samym loty w dolinie Wisły w województwie kujawsko-pomorskim stawały się najdłuższymi przelotami w całej nizinnej Polsce bez wykorzystania wyciągarek do startu.

Po locie Karola ponownie powróciła fala rekordowych przelotów z krawężników. We wrześniu 2012 Paweł Chrząszcz ze Starogrodu leci 87,8 km. Sezon 2013 mimo bardzo długiej zimy rozpoczął się serią przelotów jeszcze z zalegającą pokrywą śnieżną i kolejnym rekordem tym razem z Parsk 05.05.2013. Tego dnia została przebita bariera 100 km przez Witka, a Andrzej Danielewski podnosi bardzo wysoko poprzeczkę konkurentom lądując przed Przasnyszem oddalonym o 146,1 km od miejsca startu.

Nie zapowiadało się, żeby bariera ta była łatwa do przekroczenia. A jednak Andrzej nie cieszył się długo rekordem. Dnia 18.07.2013 również z Parsk udało mi się ustanowić rekord „krawężnika” o długości 163,5 km.






Początkowo nie zanosiło się na długi lot. Słaby wiatr na starcie zmusił mnie przy pierwszej próbie do lądowania u podnóża klifu. Straciłem mnóstwo czasu. Przy kolejnej próbie również wiało zbyt słabo, ale po starcie wspólnie z dziesiątkami mew stopniowo wznosiłem się w kominie termicznym. Gdy wysokość była już wystarczająca skoczyłem nad Grudziądz gdzie dokręciłem z szybowcami pierwszą chmurę i wspólnie z nimi robiłem pierwsze przeskoki pomiędzy chmurami. Do samej Brodnicy spotykaliśmy się jeszcze w noszeniach. Początkowo lot był pod bardzo dużym zachmurzeniem utrudniającym znacząco lot. Każdy komin wydawał się już tym ostatnim, dlatego wykorzystywałem nawet najsłabsze noszenie. Późnym popołudniem zachmurzenie niebezpiecznie zaczynało maleć. Na 80 km za moimi plecami pozostał sam błękit, a przed sobą miałem wyłącznie pojedyncze chmury. Był to znak, że dzień zaczyna się powoli kończyć. W zasięgu miałem 100 km, ale niczego więcej nie mogłem się spodziewać. Rozpadające się chmury spowodowały, że do powierzchni zaczęło docierać więcej promieniowania słonecznego i noszenia mimo, późnej godziny było łatwiej do znalezienia niż na początku lotu. Dopiero teraz rozpoczął się przyjemny lot. Kilometry uciekały i pękła setka. Po „chwili” w kominie na 128 kilometrze pojawiła się pierwsza myśl o rekordzie. Ostatnie chmury zanikły, a w zasięgu już mam Przasnysz i… kolejny słaby komin, który wynosząc mnie na 1300 m pozwolił w minimalnym opadaniu lotem ślizgowym pokonać ostatnie 25 km. Udało się. Lądowanie 1,5 h przed zachodem na 151 km w linii prostej od Parsk i długa droga powrotna do domu.

Nie pozostaje mi teraz nic innego jak tylko czekać na kolejnych pilotów, którzy (mam nadzieję, że szybko), podniosą jeszcze wyżej „krawężnikową poprzeczkę”.

23 kwi 2013

Południowe Włochy

Post w budowie...!

Zaczyna się jak zazwyczaj. Długa Zima, brak słońca i pogody do latania no i znudzenie monotonią na studiach.
Przypadkowo trafiłem na promocję Ryanaira do Bari na wybrzeżu Adriatyku w południowych Włoszech. Cena 189 zł ze wszystkimi opłatami w obie strony- szału nie ma mimo wszystko, ale kierunek mało popularny z Polski.
Chwilę się wahałem. Przecież kilka dni wcześniej zlazłem też tanio do Hiszpanii i nie byłem w stanie zapłacić moją kartą debetową więc i teraz sytuacja będzie podobna. Decyzja była szybka- jeśli zmiana ustawień bankowego konta internetowego coś zmieni i płatność będzie skuteczna lecę, jeśli jednak się nie uda- trudno.
A jednak....
Przez kilka lat musiałem prosić znajomych o wykonanie przelewu kartą kredytową nie wiedząc, że mam włączoną blokadę płatności internetowych W szoku przyłożyłem trzy razy czołem o klawiaturę... Aż trudno mi sobie wyobrazić ile biletów za kilka złotych udało by mi się więcej kupić.
Opcje z tanimi biletami były dwie:
2-6 oraz 2-9 kwietnia. Ze względu na Magdę, magisterkę i kilka innych spraw wybrałem krótszą opcję. Załamanie przyszło dopiero gdy przeliczyłem, że tak naprawdę kupiłem bilety na 3 dni i 4 noce, a jest to zdecydowanie mało by móc zobaczyć coś ciekawego jeżdżąc jak zawsze na stopa. Pierwszy plan (Etna)- porzucam, sprawdzając bilety do Neapolu (promocyjny w jedną stronę 32E, powrót 50E) też zrezygnowałem. Przecież w Bari 3 dni siedzieć nie będę.
I w ten sposób narodził się pierwszy w moim życiu ZAPLANOWANY OBJAZD.
Poszukałem okrężnej trasy do Neapolu autobusami i pociągami przez Taranto łącznie z idealnymi godzinami odjazdów i przesiadek.

Dzień 1
    • 8:15 wyjazd z Torunia na lotnisko Chopina
    • 13:45 odlot
    • przylot do portu lotniczego Bari
    • przejazd autobusem do miejskim do Bari
    • Przejazd z dworca Bari Centrale do Taranto Centrale
    • krótkie zwiedzanie przy silnym wietrze i nocleg na- peronie
Dzień 2
    • Odjazd pociągiem o 5:15 z Taranto do Potenza
    • Kilka godzin w Potenzie – miasto schodów ;]
    • Salerno
    • Pompeje
    • Castellammare di Stabia
    • Nocleg u Antoni

Ze względu na prędkość wycieczka zrobiła się MISJĄ, a nie zwiedzaniem- „plan i realizacja”, a że czasu mało to zwiedzanie zazwyczaj było nocami po dojechaniu do miejsca docelowego. Dokładnie tak wyglądał dzień drugi.
Po południu wchodzę do muzeum archeologicznego w Pompejach. Co tu dużo pisać- żywa lekcja historii. Wahałem się przed wejściem czy nie jest to krojenie kasy, ale zdanie zmieniłem po pierwszych kilku minutach wewnątrz- ogromny obszar, piękne miasto, super zachowane budynki, fantastyczna architektura, czysto i bardzo zadbane stanowiska. Nawet nie przeszkadzały mi bardzo tłumy niemieckich turystów ;)
Nie mogłem opuścić, żadnego punktu miasta. Truchtem przebiegłem każdą ulice, każdy punkt zaznaczony na mapie i po zaledwie 4 godzinach skończyłem zwiedzanie- Zdecydowanie warto!

Będąc jeszcze w Polsce znalazłem przez serwis couchsurfing.org nocleg u Antoni 20 letniej Włoszki z Castellammare. Po dojechaniu do centralnego placu jej miasta podjechała ze swoim przyjacielem Tommasem samochodem. Przywitaliśmy się i wspólnie pojechaliśmy na kawę. Szybko mi oznajmili, że bez znaczenia jak jestem zmęczony wieczór mam zaplanowany- ich przyjaciel Francesco kończy dzisiaj 25 lat i jedziemy wspólnie na jego imprezę. Nie protestowałem. Podjechaliśmy szybko do domu Antoni, wykąpałem się, przebrałem, zapoznałem z rodzicami Antoni (bardzo pozytywni ludzie kochający „dzikie” podróże) i udaliśmy się na neapolitańską pizze. Po półrocznym pobycie we Włoszech myślałem, że mnie już nie zdziwią pizze. Myliłem się hitem w tym miejscu było ciasto z tartym orzechem włoskim i parmezanem.
Najedzeni byliśmy gotowi na imprezę. Spotykamy się w małej kawiarni w centrum miasta. Wyglądała jak typowa Włoska „melina”. Kilku dziadków przy kartach pali papierosy, stare automaty do gry, obdrapane ściany. Widać, że lokal zrobiony w mieszkaniu- my trafiliśmy do salonu. Siedzimy przy kilku małych stolikach na taboretach w skromnym siedmioosobowym towarzystwie. Widać, że paczka bardzo dobrych znajomych. Tomas napisał mi po włosku, życzenia dla jubilata, które w języku polskim i włoskim powiedziałem „Frankowi”. Dziwnie się poczułem gdy powiedzieli mi, że jestem głównym prezentem zaraz po elektronicznej ramce na zdjęcia z wgranymi fotografiami nagich bardzo otyłych czarnoskórych kobiet...Za barem stoi starsza niska kobieta. Podaje nam karty i dla każdego po piwie 0,33 l, a ktoś z gości wyciąga jakieś dziwne ciasto w foremce. Widzę, że tylko mnie bardzo ono zainteresowało- na tort ono nie wyglądało. Szybkie zdmuchnięcie świeczek kilka krzyków i Antonia bierze się do roboty. Dzielone na kawałki tępym nożem ciasto spowodowało nie mały uśmiech na mojej twarzy- jakiś dziwny zapiekany twaróg z mięsem- „co kraj do obyczaj”...
Wieczór spędzamy przy rozmowach i grając w włoską wersję karcianej „dupy biskupa”. Siedzimy kilka godzin, a ja nie wierzę jak dobrze się bawimy po jednym małym browarku i kawie- nie wiem kiedy ostatnio w Polsce byłem na takich urodzinach ;).
Kolejnym etapem urodzin było nocne wyjście do miasta. Wskakujemy do samochodów i jedziemy na objazd Castellammare. Zwykłe standardowe włoskie miasteczko. Ciekawostką dla mnie były wody termalne. Miasto jest bardzo blisko Wezuwiusza więc nie jest to nic nadzwyczajnego, ale Włosi wyodrębnili kilkanaście jej rodzai wód, które z kilku rurek obok siebie można pić w „miejscu objawienia się Matki Boskiej”- widać, że Włochom nie jest daleko do Polaków.
Castellammare jest prawdopodobnie najniebezpieczniejszym miastem we Włoszech i to właśnie tutaj jest najwięcej morderstw wykonywanych przez włoskie mafie w sumie jest to przedmieście Neapolu przy wyspie Capri nad morzem- wymarzone miejsce ;)

Dzień 3
Rano razem z Antonią wskakujemy do pociągu. Ona jedzie na uczelnie do Neapolu, ja wyskakuję trochę wcześniej w Torre del Greco i na piechotę robię sobie całodzienne wyjście na Wezuwiusza. Trasa ponad 15 km pod górkę jaką turyści robią busami, ja maszeruję. Pogoda super, plecak lekki więc przeszkód nie widzę. W połowie drogi zmieniam plan i wbiegam na wierzchołek dawnej kaldery oddzielonej zalegającym kilkaset metrów niżej potokiem lawowym- z tego miejsca widok na Wulkan jest chyba najlepszy. Na dwie godziny przed zachodem udaje się jeszcze na główny wierzchołek. Kilkaset metrów od szczytu mijam truchtem wszystkie wycieczki umierających ze zmęczenia Niemców. Nie wiem czy patrzą na mnie jak na twardziela czy raczej idiotę jak przecieram sobie rękawem mokre czoło- chyba raczej opcja druga. W pewnym momencie pokazuje mnie palcem kilkuletniej córce schodząca w dół blondynka „zobacz, gdybyśmy miały takie wygodne ubranie jak ten pan to też byśmy tak szybko chodziły”- równie zdziwiona jak ja była, gdy ojczystym językiem odpowiedziałem- „a gdybym ja miał tak eleganckie ubranie jak panie wyglądałbym jak człowiek”- zamieniliśmy kilka słów i ruszyłem dalej. Obszedłem krater, pooglądałem unoszący się dym, zabrałem kila tufów. Znowu mnóstwo ludzi, ale i ten punkt trzeba zobaczyć. Czas schodzić. Do Neapolu jeszcze daleka droga. Zbiegając na dół usłyszałem zwalniający za moimi plecami samochód i krzyk „możemy pana biegacza zabrać w dół?”- spotkana kobieta wraz z mężem zwieźli mnie w dół na pociąg do Neapolu.

Neapol- długa historia- spanie z bezdomnymi pod kościołem na kartonach i jedzenie zimnych pizzy po zamknięciu lokalów. Zmieniłem podejście do wielu ludzi bez dachu nad głową- niesamowite doświadczenie i szczerze mówiąc świetni ludzie. Nie rozpisuje się na ten temat- nawet dziewczyna nazywa mnie już żulem...

Dzień 4

  • Zwiedzanie Neapolu
  • Benevento
  • Foggia
  • Bari
  • Nocne zwiedzanie miasta, krótka noc na ławce przy dworcu z innymi turystami

Dzień 5

Odlot do Polski

10 sty 2013

Zawody. Task I - IV

Zawody rozkręciły się na całego. Za nami już oficjalny dzień treningowy oraz cztery dni konkurencji. Jesteśmy tu od 8 dni i pogoda zdecydowanie pozytywnie nas zaskakuje. Nie było jeszcze dnia bez dokręcania chmur i kilku godzin w powietrzu. Warunki zdecydowanie wymagające. Bardzo silna termika, podstawy na 800-1000 metrach nad start, a w wielu miejscach niecałe 500 m nad gruntem, silnie rozbudowane chmury, trudny teren. Tutaj do latania najlepszym sprzętem jest myślenie. Bardzo łatwo spaść i oglądać przelatujących zawodników nad głową. Tego właśnie szukałem- miejsca, z którego przywiozę nowe różniące się od Europejskich doświadczenia.



Dotarło łącznie 120 pilotów reprezentujących 25 państw. Poziom pilotów zdecydowanie odbiega od tego, który widziałem na innych zawodach. Najlepszy pilot pierwszej konkurencji mimo, że pochodzi z odległej i zimnej Norwegii wylatał tutaj już ponad 1500 h, natomiast zwycięzca trzeciej- Chorwat jest z Meksykanką. Mieszkają pół roku w Europie i pół w Meksyku oczywiście terminy zależne od trwania sezonu lotnego.







Task I- 81,6 km
Dzień bardzo dobry termicznie, lecz rozbudowujące się chmury rzucając cień skutecznie sprowadzały na Ziemię pilotów. To też spotkało mnie. Zdecydowanie przedobrzyłem i liczyłem, że uda mi się zabrać w górę z „dupy” tak jak to miało miejsce w dniach treningu. Niestety. Na metę doleciały 22 osoby, ja siadłem przed przedostatnim punktem na 43 pozycji po 60,43 km. W tym tasku klasę pokazał Robert, przelatując mi nad głową pod samą podstawą chmury.




Task II -74,6 km
Pełne pokrycie nieba. Trasa wyjątkowo trudna. Warunki jakie uwielbiam. Rzeźbienie po skałach i wybieranie minimalnych noszeń. W przeciągu kilku minut byłem już za samą czołówką, później nawet udało mi się ich przegonić i znaleźć piękną chmurę zbudowaną na szczycie góry stworzoną przez konwergencyjne ruchy. Piękny lot przy szczycie chmury w ciągłym noszeniu. Niestety tym razem bariera była nie na możliwości mojego sprzętu. Z tak małej wysokości nie miałem szansy przeskoczyć na sąsiednią górę mimo że dwukrotnie siedziałem przy samej podstawie chmur. Zaledwie 20 metrów przekroczyłem minimalny dystans. Do mety nikomu nie udało się dolecieć.










Task III- 56,4 km
Dzień zaczął się od czystego nieba. Piękne cumuluski zaczęły wychodzić po godzinie 10. Tego dnia każdy czuł, że nie liczy się utrzymanie w powietrzu tylko prędkość. Dokręcanie podstaw chmur w silnych noszeniach, dociskanie speeda i mijanie konkurentów. Na ostatnim punkcie odległym o ponad 20 km była jedna wielka walka. Dla oszczędności czasu nie dokręciłem chmury skacząc przez dolinę. Mało brakowało, a skończyło by się to lądowaniem. Wiszę przy samych koronach drzew na zawietrznej 100 metrowego wulkanu. Jest strasznie turbulentnie, ale wiem, że tutaj musi się coś oderwać. Nad głową przelatuje mi kilka osób, które przed chwilą zostawiłem pod chmurą. Wariometr zaczyna delikatnie pikać pokazując 0,5 m/s do góry. Trzymam się przy tym i szukam w pobliżu czegoś mocniejszego. Jest! 3, 4, 5 m/s, doganiam Roberta i piątkę innych osób krążących w słabszym noszeniu. Gdy oni wlatują w mój komin ja na pełnym speedzie lecę w szarych kłaczkach pod samą podstawą skacząc od chmury do chmury praktycznie nie tracąc wysokości. Już praktycznie mam dolot do mety. Lecz czy 17 km przez zawietrzną opadającego płaskowyżu i dalej 4 km nad lustrem jeziora nie skończy się nie dolotem do mety? „Strzeżonego pan Bóg strzeże”. Kręcę w kolejnym noszeniu. Stabilne 2,5 m/s. Pod nogami przelatuje mi trzech pilotów na speedzie w drodze do mety. Jeden z nich na wyczynowym skrzydle pomachał mi radośnie i puścił się w długi dolot. Po 300 metrach stało się to czego się spodziewałem. Jak kowadło w duszeniach poszedł w dół, a razem z nim jego dwóch kolegów. Nie zrobili nawet połowy odcinka. Pod moimi nogami zaczyna kręcić Robert. Widział co się stało. Robię trochę wysokości i rzucam się do mety. Początkowo opadam z prędkością 2-2,5m/s. Po kilku kilometrach opadanie maleje. Dociskam połowę speeda, nad jeziorem już mogę sobie pozwolić na pełną prędkość przy największym opadaniu. Dolatuję do ostatniego cylindra i lądują na mecie, a za mną 5 minut Robert. Czas dobry, meta zrobiona czego chcieć więcej? ;)

Task IV- 80,2 km
Rano silna inwersja termiczna w dolinach. Na niebie żadnej chmury. Nawet liczący ponad 4700 m n.p.m. wulkan był odsłonięty. Dopiero teraz widać jaki jest ogromny! Nie zapowiada się łatwe latanie. Dzisiaj trzeba się trzymać gór bo tylko tam będą normalne noszenia. Okno startowe otworzone o 11:00, Powoli zaczynamy startować by o 13:45 ruszyć spod chmur wszyscy razem na wyścig. Pierwszym punktem są oddalone o kilkanaście kilometrów anteny na skraju płaskowyżu. Lecę wolno, ale trzymam bardzo dużą wysokość. I dobrze- co chwilę ktoś w dole ląduje. Anteny poszły wyjątkowo gładko. Wracając nabieram ponownie wysokość i skaczę na płaskowyż na „Cukrowy szczyt”. Ktoś już na dole kręci więc tylko wpadam w komin i kręcę jak najwyżej. Dochodzę do ponad 3400m i uciekam dalej. Powstają pierwsze chmury. Lecę w kierunku kolejnego punktu „Monarca”. Miejsce znane w występowania pięknych motyli (których jeszcze nie spotkałem w powietrzu) no i oczywiście pięknej konwergencji. Wiatr z dwóch dolin w tym miejscy na siebie nachodzi tworząc strefę pięknych noszeń na odległości kilku kilometrów, a powstające tu największe chmury w okolicy zasysając pozwalają lecieć bez opadania na pełnej belce speeda. Tutaj lecę pod podstawą chmury na ponad 3600m ledwo widząc spod kłaczków Ziemię. Jest jak na razie dobrze mimo że na dole padają dziesiątki pilotów. Kolejny punkt pod wiatr, do którego ledwo się przebijam. Jak to mówi Robert „Rzeź niewiniątek”. Gdzie się tylko spojrzy leży paralotnia. Do końca wyścigu (17:00) zaledwie pół godziny i 1,5h do zachodu słońca. Wybieram trasę inną niż wszyscy. Bardziej ryzykowną (większe szanse na lądowanie) ale krótszą. Lecimy w czwórkę. Dokręcamy się w noszeniu i lecimy dalej. Już na przeskoku dwie osoby spadły do gleby. Lecimy w dwójkę. Noszenie nie przekracza 1m/s. Nie odpuszczam i nabieram dalej wysokości. Kolega wyskakuje z komina lądując po 2 kilometrach. Robię jeszcze 150 metrów i skaczę dalej. Słońce niziutko, a ja kręcę następne noszenie. 5 minut do końca wyścigu. Rzucam się i lecę jak najdalej. Warto było. Do mety dotarło 8 osób. Ja doleciałem na 27 pozycji i 1 w klasie sport!. Wreszcie się udało!
Wskoczyłem na 35 miejsce w klasyfikacji generalnej. Wszystko zależy teraz od dwóch następnych dni.


4 sty 2013

Meksyk dzień III Trening

Meksyk dzień III 3.01.13


Dzisiaj wreszcie przyszedł dzień na latanie. Podobno wczorajsza ulewa była ewenementem i ludzie latający tu od 14 sezonów nie widzieli takich opadów. W nocy czyste niebo, lecz rano całkowicie się zaciągnęło altocumulusem. Złapaliśmy paralotniarza z Węgier i razem wynajęliśmy taksówkę na start. Jakieś 30 km przez góry za 150peso od kursu. Po drodze pojawia się kilka pierwszych cumulusów.
Doskonale przygotowane startowisko na piaszczystym wzniesieniu. Do startu w kolejce czeka kilkadziesiąt osób lecz idzie to bardzo sprawnie. Około 11 czasu miejscowego pierwsi zaczynają kręcić słabe noszenia. Razem z Robertem startujemy pół godziny później i doganiamy w kominie całą ekipę. Każdy kręci jak chce, a w powietrzu jest straszny tłok. W kilka osób rozgoniliśmy z komina problematyczne elementy i dokręciliśmy się do podstawy chmur ;)

Robert z "Zębem" lub jak kto woli z "Jajkiem"






Zdziwiony byłem, że po dokręceniu podstawy wszyscy pouciekali nad lasy i zostałem sam z Robertem. Okazało się, że podobno nad skałami, nad którymi lataliśmy wszystkich tak torbiło, że woleli uciec.
Polsce i już tu na miejscu straszyli nas, że są bardzo silne turbulentne noszenia- po pierwszym dniu byłem w szoku, że takie przyjemne kominy tutaj są ;). Podstawa chmur zaczynała się na 2800 do 3200 zależnie od miejsca. Zazwyczaj dokręcając się do 3 tys zaczynały wychodzić dookoła kłaczki 100-200 metrów pod nogami. Widok genialny. Był to znak, że trzeba uciekać. W przeciągu 10 sekund ludzie błądzili głęboko wewnątrz chmury, a na jej skraju w zamgleniu można było dociągnąć jeszcze trochę w górę.



Valle z 3200m n.p.m.




Rio? ;)


Pobujałem się 4 godziny 20 minut, dokręciłem przynajmniej kilkanaście chmur, skrobałem stabilem po skałach, kręciłem przy samej glebie i nie miałem wrażenia, że było zbyt „ostro” mimo że Robert, kilka razy nie widział czy zamykać oczy czy szukać gdzie mu glajt uciekł ;)
Lądowanie na lądowisku w Valle de Bravo. Tutaj już tandemy, motorówka wyciągająca acro pilotów (cuda robili!), dzieciaki uczące się stawiać glajta, no i masa łodzi i stateczków turystycznych.


Pierwszy raz w powietrzu się tak spaliłem słońcem w tak krótkim czasie. Jednak bez silnego kremu nie da rady ;)

 Lot na XCC

Icepeak 6

Centrum Valle de Bravo








3 sty 2013

Meksyk Dzień I i II

Dzień I, 01.01.2013


Tak się bawi DS 11! ;)
Po sylwestrowej nocy wskakuję do pociągu o 8:04 z Torunia Głównego do Warszawy. Mam cały przedział dla siebie, pustki w pociągu. Od czasu do czasu o ściany korytarza obija się ktoś zmęczony sylwestrem w drodze do toalety. W Warszawie odbiera mnie Michał z Karoliną zabierając na obiad i podrzucając pod drzwi portu na Okęciu. Tam Spotykam się z Robertem z którym wspólnie jedziemy na zawody.
Pojawia się problem- serwis w jakim kupiliśmy bilety zamiast podstawić nam Alitalie zmienił na Air One. Trudno. Przechodzimy odprawę i o 15:30 odlatujemy do Wenecji na Marco Polo. Tutaj prawie 3 godziny na przesiadkę. Tym razem zamiast Alitalii mamy Air France no ale cóż, przynajmniej wpuścili nas na pokład. W Paryżu mamy 45 minut na przesiadkę. W biegu zmieniamy terminale, odprawiamy się i o 23:30 wchodzimy rękawem na pokład samolotu. I tym razem sprzedawca naszych biletów się postarał o atrakcje- zamiast Alitalią lecimy Aero Mexico. Pierwszy raz widziałem tak stary samolot. Tak długo się rozpędzał, że przez chwilę myślałem, że pasa zabraknie. Wielkie drżące skrzydła, komputer do oglądania filmów z Win 95', w środku 7 rzędów foteli. Większość pasażerów to Meksykańscy. Dwa rzędy przed nami siedział Zorro, po mojej lewej sierżant Gonzales. Koło Roberta siedziała jakaś Seniorita, ale pilnował ją sam Lucky Luke!. Trasa niesamowicie długa. Przez północy Atlantyk, Toronto, Wielkie Jeziora, Atlantę na wschodzie, Nowy Orlean i zatokę Meksykańską dostajemy się po prawie 14 godzinach do Mexico City. Przynajmniej się dobrze najedliśmy i napiliśmy na pokładzie. Lądowanie po 5 rano czasu miejscowego.

Dzień II 02.01.2013
Na lotnisku w Mexico zaczęło się od problemów. Nie możemy wypłacić pieniędzy z bankomatu. Biegamy po całym terminalu zmieniając bankomaty. No i stało się. Jeden z nich nie wydał Robertowi karty. By było ciekawiej banki i ich infolinie otwarte od 10:00. Tracimy blisko 4 godziny siedząc na lotnisku w smrodzie odchodów z toalet. Finalnie nie odzyskując karty. Kupujemy sobie Meksykańskie karty SIM za 200 peso i biegniemy w kierunku metra. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że określenie „ale Meksyk!” nie wzięło się z przypadku. Bród, nieład architektoniczny, smród moczu i zgniłe resztki jedzenia porozrzucane po ulicach. Na krzyżówkach policja ubrana jak nasz GROM- karabiny, kamizelki kuloodporne, na policyjnych radiowozach statywy na CKM. Zresztą tak samo wygląda ochrona w całym mieście.






Metro w Mexico City!


Dostajemy się do stacji Opservatorio gdzie znajduje się ogromny dworzec autobusowy. Pierwsze co robimy to idziemy w kierunku barów. Mają tu trochę miejscowego jedzenia. Mięsa w sosach, warzywa, papryczki, pasty awokado, kurczaki smażone z piórami, sosy z fasolą. Z pomocą jednego z miejscowych robimy zakup zapiekanej bułki z tymi „wynalazkami”. Kanapka przechodziła przez ręce trzech pracujących tam kobiet. Każda z nich wepchnęła coś do środka palcami, zapiekły i z radością dały nam na plastikowym talerzyku. Jak na moje to rewelacja ;)




;)

Podchodzimy do kasy biletowej. Trzech sprzedających tam kobiet pilnuje gościu z „obrzynem” z wielkim pasem na nabojem przewieszonym przez ramię. Kupujemy bilet do Valle de Bravo- miejsca naszego pobytu i biura zawodów. Bilet za 124 pesos. Tanio nie jest ale kawał drogi przez góry nim pokonujemy. Co ciekawego podczas drogi? Liczyłem na to, że kaktusy będą lecz oprócz opuncji, agawy i juki nic ciekawego nie widzieliśmy. Trochę śmieci, w miastach wszystko z betonu, budynki, drogi, mosty, chodniki zrobione z niezłą fantazją i abstrakcją. Największe wrażenie- czerwone ciężarówki Coca-Coli jak z przedświątecznych reklam, z kolei największym szokiem było dla mnie wulkan Nevado de Toluca. Mimo, że ma 4700 m n.p.m. wygląda jak pagór. Przestałem się dziwić jak na GPS zobaczyłem, że oglądam go z drogi na prawie 3300 ;)

Wulkan Nevado de Toluca 4,680m n.p.m.
Valle de Bravo. Miasto typowo turystyczne, z bardzo rozwiniętą turystyką paralotniową. Tutaj szukamy pokoju do wynajęcia. Jak się okazało trafiliśmy w najgorszy okres- święta, Sylwester i 6 stycznia Dia de Los Reyas- Dzień Objawienia Pańskiego. Zjechało się tutaj pół Mexico City. Ceny kosmiczne, wszędzie brak miejsc. Przestaliśmy się łudzić, że znajdziemy coś za 5 dolarów za noc- paralotniarze bili się już o 20 dolców za noc. Po całym dniu szukania nie znaleźliśmy nic taniego. Wynajęcie pokoju na 20 dni za 2 osoby 6000 peso... Koszmar, ale nie było już innego wyjścia.

Valle de Bravo




1 MXN- 0,24 PLN

7 godzin przesunięcia czasu robi swoje. Nie mogę spać, a tu jeszcze noc... ;)